Dziś zapraszam Was na krótką historię mojego gotowania, choć teraz ja patrzę na ten tekst, to historia nie wyszła wcale taka krótka, no ale jeśli chcecie się dowiedzieć czegoś na mój temat pod kątem kulinarnego rozwoju to zapraszam:
1984
5 października przychodzę na świat i od tego momentu przez najbliższych kilka miesięcy odżywiam się wyłącznie mlekiem matki. Nie pamiętam swojego pierwszego roku życia, raczej nie mam wtedy żadnych specyficznych upodobań smakowych i żadnych większych umiejętności kulinarnych. Dlatego nie mam tu zbyt wiele do powiedzenia.
1987
Ziarenko pasji do gotowania zaczęło kiełkować gdy miałam kilka lat. Pamiętam to doskonale gdy z zapałem przygotowywałam babki z piasku. Miesiące letnie spędzałam u babci na wsi gdzie dni upływały mi na beztroskim gotowaniu zupy z trawy i innych polnych roślin, którą później karmiłam kury. O dziwo kury z chęcią jadły wegetariańską strawę, którą im przygotowywałam. Zapał do zbierania dzikich roślin jadalnych mi pozostał, a właściwie powrócił po kilkunastu latach gdy trafiłam na książkę Łukasza Łuczaja „Dzika kuchnia”, to dzięki niej 2-3 lat temu zaczęłam przygotowywać potrawy z dziko rosnących roślin jadalnych na obiad dla siebie, a nie dla kur 🙂 . Teraz podczas zbierania pokrzywy na zupę czy mniszka na sałatkę bawię się nawet lepiej niż wtedy gdy miałam 3 lata.
1990
Miałam to szczęście w życiu, że ominą mnie etap chodzenia do żłobka i przedszkola, i dzięki temu nie mam żadnych traumatycznych przeżyć związanych z przedszkolnym stołówkowym jedzeniem, zupami mlecznymi itp. Moja mama gdy byłam mała nie pracowała więc wszystkie posiłki jadałam w domu i aktywnie uczestniczyłam w ich przygotowywaniu. Lubiłam kroić warzywa na sałatkę, miałam swój tępy nóż (który nie był w stanie przekroić surowego ziemniaka, ale z ugotowanym jakoś sobie radził), lubiłam też rozwałkowywać ciasto na pierogi i makaron. Tak pamiętam te czasy gdy makaron robiło się w domu samodzielnie – to był dopiero ubaw, gdy kawałki ciast wkładałam do maszynki i po kilkukrotnym przekręceniu korbką z jednego kawałka ciast, powstawały cienkie nitki makaronu.
1990
Moja lata beztroski bezpowrotnie minęły jest to rok w którym poszłam do szkoły, a konkretnie do zerówki (bo zerówka za moich czasów była obowiązkowa). Lekko w zerówce nie miałam, szlaczki były moją zmorą, nie mogłam przez nie spać w nocy, nie miałam ochoty ich rysować i w ogóle jakoś opornie mi one wychodziły. W kwestii jedzenia, to w zerówce poznałam smak kanapek przygotowywanych na drugie śniadanie i gorącego mleka z kożuchem. Na to ostatnie jeszcze teraz dostaję gęsiej skórki. Nie cierpię mleka z kożuchem, moja mama o tym wiedziała i dbała o to, żeby mleko nie było zbyt gorące i nie powstawał na nim kożuch, a gdyby nawet mleko się zagotowało i powstał znienawidzony przeze mnie kożuch to i tak moja mama się go z mleka pozbywała. Ogólnie z tego co pamiętam moi rodzice nie wmuszali we mnie jedzenia, które mi nie smakuje, zresztą raczej nie byłam specjalnie wybredna i jak byłam głodna to jadłam, a jak nie byłam to nie jadłam (prosta zasada, o którym niektórzy rodzice nie pamiętają i latają za dziećmi z talerzem bo wydaje im się, że jest głodne). W zerówce doznałam głębokiego szoku i z przerażeniem patrzyłam na kubek swojego mleka z pływającym po wierzchu kożuchem i w dodatku nauczycielki pilnowały żeby każde dziecko wypiło swoje mleko. Była wtedy jakaś akcja w szkołach, że każdemu dziecku przysługiwał kubek mleka. Mi już sam stołówkowy zapach (mleko rozdawane było na stołówce, na której wydawane też były obiady dla dzieci, które je wykupiły) skutecznie odbierał apetyt na cały dzień, ech no lekko nie było.
Inne traumatyczne przeżycia z okresów wczesnej podstawówki wiążą się z zupami mlecznymi i owsiankami, które serwowali w szpitalu, jakoś tak wyszło, ze kilka razy trafiłam to szpitala, w którym to co przeżyłam w zerówce z mlekiem z kożuchem to pikuś. Nie będę się nad tym rozwodzić w każdym razie owsianka długo kojarzyła mi się z czymś potwornym i dopiero kilka tygodni temu odkryłam, że jeśli tylko dobrze się ją przyprawi to jest bardzo smaczna.
Poza tym już jako kilkuletnie dziecko zaczęłam bawić się w gotowanie w prawdziwej kuchni, na takie zabawy pozwalała mi moja babcia u której często spędzałam weekendy. Mogłam wtedy robić co mi się podoba, korzystać ze wszystkiego co znalazłam w kuchennych szafkach (poza zapałkami a o odpalenie gazu w kuchence musiałam prosić kogoś dorosłego). Więc siedziałam w kuchni i dodawałam do garnka co mi tam w ręce wpadło, potem dolewałam wody i powstawałam z tego jakaś zupa. Czasem wyszło mi coś co nadawało się do jedzenia, a czasem nie. Ale kto by się tam martwił tym czy da się te moje kulinarne wynalazki zjeść, najfajniejsza i najistotniejsza była wtedy sama zabawa w gotowanie. Może to właśnie dzięki temu doświadczeniu nie boję się gotować na oko i nie boję się tego, że to co ugotuję będzie niedobre (a czasem się zdarza że mój kulinarny eksperyment ląduje w koszu na śmieci, a ja jem na obiad kanapki, ale co z tego i tak się fajnie gotowało i czegoś nowego mogłam się nauczyć).
1995
Nie pamiętam dokładnie czy to był dokładnie ten rok, ale mniej więcej wtedy moja mama poszła do pracy i w jakiś sposób trzeba było rozwiązać kwestie związaną z przygotowywaniem obiadów. Ja wracałam do domu wcześniej niż moi rodzice i jestem starsza od mojego brata, więc to na mnie wypadło przygotowywanie obiadu. Oczywiście początkowo polegało to na odgrzaniu ugotowanej wcześnie zupy lub ugotowaniu obranych kartofli, ale z biegiem czasu mój udział w gotowaniu obiadów był coraz większy. Nie dziwiło mnie to wtedy, że w wieku 11-12 lat potrafię ugotować jakieś proste podstawowe dania, przygotować jakąś surówkę czy usmażyć kotlety schabowe. Wydawało mi się, że wszyscy moim rówieśnicy to potrafią i jest to tak normalne jak codzienne mycie zębów więc nie warto o tym mówić. Dlatego nie dziwią mnie teraz dzieci, które gotują w programie Master Chef junior, ale wiem tez teraz, że nie jest to dla wszystkich takie oczywiste. Poznałam sporo osób, które samodzielnie ugotowały coś dopiero będąc na studiach. Początkowo byłam w szoku, że jak to wszystko wcześniej gotowali im rodzice, właściwie to dalej jestem w szoku i nie mogę się temu nadziwić dlaczego niektórzy dorośli nie dopuszczają swoich dzieci do kuchni, przecież umiejętność gotowania jest jedną z podstawowych umiejętności zapewniających przeżycie!
1999
W liceum kontynuowałam gotowanie obiadów dla całej rodziny po powrocie ze szkoły. Myślę, że gdyby wtedy programy kulinarne były tak popularne jak teraz i gdybym miała dostęp do internetu, i do informacji to rozwój moich kulinarnych umiejętności w tamtym okresie był by bardziej spektakularny. Przyznam, że nie interesowałam się tak bardzo gotowaniem. Po porostu gotowałam bo chciałam zjeść obiad. Nie znałam zasad i technik gotowania, gotowałam domowe polskie obiady, tak jak moi rodzice. Pomidorowa, ogórkowa to dla mnie bułka z masłem, podobnie jak schabowy z ziemniakami, czy placki ziemniaczane. Dlatego na tym moim blogu kulinarnym nie znajdziecie takich polskich klasycznych przepisów, po prostu mi się one opatrzyły są zbyt zwyczajne jak dla mnie (choć może zrobię kiedyś taki cykl przepisów z mojego domu rodzinnego). 15 lat temu gotowanie nie było tak popularyzowane i promowane jak teraz.
W liceum jednak nie testuję wtedy nowych przepisów, nie czytam o historii kuchni i o tym co jedzą ludzie w innych krajach. Nie eksperymentuję w kuchni z przepisami, nie testuję nowych potraw. Gotuję to co już znam i co zapewne Wy znacie ze swoich rodzinnych domów. Gotuję na oko (i to mi zostało do dziś), nie trzymałam się wtedy żadnych przepisów. W ogóle nie korzystałam z jakichkolwiek przepisów, może czasem z zapisków z zeszytu kuchennego mojej mamy, ale raczej gotowałam z głowy i do głowy mi wtedy nie przyszło żeby sprawdzić jak smakują dania kuchni włoskiej, tajskiej, japońskiej itp. Wszelkie „zagraniczne dania” to też w Polsce nowości. Dziś bez problemu w Lidlu czy Biedronce można kupić składniki potrzebne do przygotowania różnych egzotycznych potraw. W tamtych czasach nie miałam pojęcia co to są zioła w doniczkach, a dziś nie potrafię sobie wyobrazić życia bez świeżej bazylii!
Liceum to też okres w którym przestałam jeść mięso. Były to czasy w których bycie wegetarianką budziło wielkie kontrowersje i było o wiele bardziej niezrozumiałe niż teraz. Nie było też wtedy dostępnych tylu produktów, które mogłyby być zamiennikiem białka i w ogóle wegetarianizm i weganizm nie był w modzie i nie bardzo gdzie miałam szukać inspiracji na bezmięsne dania (internet wtedy w Polsce raczkował). Więc bycie wegetarianinem na początku nowego millenium było dość mocną ekstrawagancją.
2003
Niewątpliwie umiejętności gotowania jakie zdobyłam w ciągu całego mojego dotychczasowego życia umożliwiły mi przeżycie na studiach. Z naprawdę oszczędnym budżetem potrafiłam ugotować prosty obiad choćby zupę na 2-3 dni (no bo kto by marnował tyle czasu na codzienne gotowanie skoro można ugotować od razu większą ilość) dla siebie i swoich współlokatorek i dzięki temu nasze wyżywienie nie składa się tylko z kanapek z jajkiem i zupek chińskich. Żeby nie było moje współlokatorki też dobrze gotowały i dzieliłyśmy się tym obowiązkiem po równo :). To zdecydowanie okres w którym nauczyłam się gotować coś z niczego, proste zupy z kilku składników, ryż z warzywami. Proste szybkie dania i jak na studenta całkiem zdrowe i smaczne. Przez pierwsze 3 lata studiów dalej nie jadłam mięsa. Ogólnie przestałam jeść mięso bo po prostu nie miałam na nie ochoty, nie przyświecały mi temu jakieś ideologiczne przesłanki. Po prostu nie chciałam go jeść. Ale pewnego razu na 4 roku studiów odwidział mi się ten cały wegetarianizm, jakoś tak wyszło, że miałam ochotę na kiełbaskę z grilla. Więc aktualnie jadam produkty mięsne. Jednak mogę się obyć bez mięsa przez wiele dni i nadal bardzo lubię sprawdzać bezmięsne wersje dań, dlatego tak bardzo lubię przepisy z bloga jadłonomia (wegetariańskie smalce, bigosy, tarty bez mięsa – zawsze z chęcią testuję takie przepisy). W tym okresie nadal nie trzymam się przepisów, gotuję z głowy. W telewizji zaczynają się pojawiać różne ciekawe programy kulinarne, oglądam je z wielkim zaciekawieniem. Przepisów nie spisuję i nie zapamiętuję w 100%, ale coś tam na podstawie tego co usłyszę i zobaczę kombinuję. Jednak jest to totalny free style 🙂
2010
Studia, studia i po studiach. W tym czasie zaczynam jeszcze bardziej eksperymentować w kuchni, z zapałem oglądam programy kulinarne i przeglądam blogi kulinarne (tak to okres w którym rozpoczęło się moje uzależnienie od internetu). Zasłyszane przepisy interpretuję po swojemu i wcale nie zależy mi na tym, żeby dnie wyszło mi tak samo jak pierwowzór. Dość mocno zainteresowałam się fotografią, wymyśliłam sobie, że zostanę fotografem ślubnym. Ale co to ma wspólnego z jedzeniem? A no wiele. Jako, że chciałam się nauczyć robić lepsze zdjęcia, a najlepiej nauczyć się czegoś poprzez praktykę, a nie teorię chciałam robić więcej zdjęć. Więc musiałam mieć jakiś obiekt do fotografowania, a że gotowałam praktycznie codziennie wpadłam na pomysł, że będę robiłam zdjęcia temu co ugotuję i codziennie będę miała nowy obiekt o fotografowania. Testowałam ustawienie swojego nowego sprzętu fotograficznego, właśnie na zupach, makaronach itp. I w ten sposób zapałałam ogromną miłością do fotografii kulinarnej.
2012
W tym roku postanowiłam założyć bloga kulinarnego. Praktycznie codziennie coś gotowałam i codziennie robiłam zdjęcia i chciałam gdzieś te wszystkie rzeczy umieszczać. Poza tym regularnie przeglądałam blogi kulinarne i chciałam stożyć takie swoje miejsce w internecie. Początkowo blog był miejscem, które służyło mi do gromadzenia zdjęć kulinarnych i do moderowania postępów w fotografii kulinarnej. Jednak po kilku miesiącach blogowania polubiłam też samo dzielenie się przepisami i zaczęłam bardziej zgłębiać tajniki kulinarne. Okazało się, że w świecie kulinarnych rozkoszy jest mnóstwo rzeczy do odkrycia, co dziennie można uczyć się czegoś nowego, poznawać nowe smaki i kombinacje składników. To jest praktycznie beczka bez dna i możliwości zgłębiania tajników kulinarnych są nieograniczone.
Od kiedy prowadzę bloga większą wagę przykładam do przepisów. Do tego, żeby zastanawiać się co konkretnie znajduje się w daniu, ile czego dodałam, jak to dokładnie zrobiłam (wpływ na to, że założyłam bloga ma pewna rozmowa w sprawie pracy więcej o tym tu). W końcu zaczęło zależeć mi też na tym aby ktoś inny też mógł odtworzyć sobie przepis w domu. Dużo czytam na temat kuchni, coraz więcej testuję nowych przepisów i nowych składników.
2016
Aktualnie uważam, go gotowanie to świetny sposób na rozwój kreatywności i gotowanie nowych potraw sprawia, że człowiek jest bardziej elastyczny w życiu bo więcej spróbował, więcej doświadczy. Poszerzanie swojej strefy kulinarnego komfortu wpływa na poszerzenie ogólnej życiowej strefy komfortu. Aktualnie uważam, że w kulinarnym świecie więcej nie wiem niż wiem i uważam że jest to wspaniała nowina bo jeszcze mnóstwo nowych potraw czeka na to abym je odkryła. Kilka lat temu mówiłam, że umiem gotować, ale teraz gdy więcej na temat gotowania wiem (a raczej wiem ile jeszcze nie wiem) uważam, że jestem amatorem kulinarnym z dużą wyobraźnią. Nadal gotuję po amatorsku, ale czy jest w tym coś złego? Nie mam aspiracji posiadania własnej restauracji, wolę inspirować innych do odkrywania kulinarnego świata za pośrednictwem prowadzonego bloga i propagować gotowanie jako formę rozwoju kreatywności. Gotowanie to umiejętność, która zdecydowanie ułatwia życie. Nadal uważam, że nie trzeba sztywno trzymać się przepisów, ale warto poznać podstawy gotowania, żeby potem i tak móc zrobić po swojemu 🙂 .
Nigdy nie martwiłam się specjalnie tym, że nie mam jakiegoś składnika w domu, który jest potrzebny do przygotowania jakiejś potrawy. Po prostu albo go pomijałam całkowicie, albo zastępowałam czymś innym. Nie ma sensu odwzorowywać szczegółowo danego dania, można dostosować je do swoich potrzeb i zawartości lodówki. Jeśli się jest elastycznym i bardziej otwartym na zmiany i niepowodzenia to gotowanie jest o wiele przyjemniejsze i łatwiejsze.